Czemu się pan zgodził bronić Lwa Rywina?
Lew Rywin to ojciec mojego dawnego kolegi. Prowadziłem też wcześniej sprawy Heritage Film. Widziałem jak Rywin umiejętnie rozmawia ze Spielbergiem, Polańskim, Andrzejem Wajdą czy z Januszem Majewskim, z jaką łatwością pozyskuje scenariusze, przychylność takich aktorów, jak Grażyny Szapołowskiej albo Marka Kondrata. Negocjowałem dla niego różne delikatne sprawy i moja obrona Lwa Rywina w takiej sytuacji była czymś naturalnym. Po prostu przyszedł Lew i powiedział: „Uwaga, panowie, jest problem, bądźcie gotowi”.
Przypomnijmy sprawę Lwa Rywina, bo być może nie wszyscy ją pamiętają: w 2002 roku trwały prace nad projektem nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Wprowadzono przepis zabraniający jednoczesnego posiadania gazety ogólnopolskiej (dziennika) oraz stacji telewizyjnej. Tymczasem spółka Agora – właściciel „Gazety Wyborczej” – nosiła się z zamiarem kupna jednej ze stacji telewizyjnej. Lew Rywin spotkał się z prezes Agory Wandą Rapaczyńską i ta przekazała mu, jakiego kształtu ustawy się spodziewają. Potem spotkali się jeszcze raz, wtedy Lew Rywin powołując się na rozmowę z Leszkiem Millerem deklarował, że ustawa medialna wejdzie w życie w kształcie proponowanym przez Agorę, jeśli ta przekaże 17,5 miliona dolarów na konto Heritage Films. Pieniądze te miały trafić do SLD. Potem Lew Rywin spotkał się z Adamem Michnikiem, który rozmowę nagrał i pod koniec roku opublikował na łamach „Gazety Wyborczej”. Jaką przyjęto linię obrony?
Nie doszło do popełnienia żadnego przestępstwa.
Tylko że co to było? Spotkanie towarzyskie?
Lew Rywin stanął pod zarzutem tego, że w lipcu 2002 r. w rozmowach z przedstawicielami Agory, tj. Wandą Rapaczyńską, Piotrem Niemczyckim oraz redaktorem Adamem Michnikiem, powołując się na swoje wpływy w instytucjach państwowych, złożył propozycję pośrednictwa w załatwieniu sprawy wprowadzenia korzystnych dla Agory S.A. zmian w zakresie zapisów antykoncentracyjnych w projekcie nowelizacji ustawy o RTV w zamian za korzyść majątkową, tj. popełnienia czynu z art. 230 kodeksu karnego. Po pierwsze, kwestionowaliśmy dowody i ustalenia faktyczne, a po drugie to, że Lew Rywin wypełnił swoim zachowaniem znamiona przestępstwa płatnej protekcji. Ze zgromadzonego w sprawie materiału dowodowego nie wynikało, naszym zdaniem, aby doszło do jakiegokolwiek porozumienia pomiędzy Rywinem a przedstawicielami Agory odnośnie załatwienia sprawy. Staliśmy na stanowisku, że nagranie nie jest autentyczne i że nie można ustalić, jaki był prawdziwy sens tej rozmowy. Często też to, co piszą w skrócie media nie oznacza, że doszło rzeczywiście do przestępstwa. Rozmowę Rywina można było też odebrać, jako biznesową ofertę, a nie korupcję. Nigdy też nie ustalono, kto miał być w mitycznej grupie trzymającej władzę.
W gronie dziennikarzy śledczych mówiło się, że pan jako jeden z trzech obrońców miał pomysł na inną linię obrony?
Pomysł jest objęty tajemnicą obrończą. I uważam, że nie ma sensu do tego wracać.
A jaka była pana propozycja obrony?
Inna. Ważyliśmy wszystkie za i przeciw. Trudno mi dziś ocenić, co byłoby lepsze. Mogę tylko powiedzieć, że Lew Rywin później dawał do zrozumienia, że pierwotny pomysł na linię obrony mógł być skuteczniejszy.
Lew Rywin do końca utrzymywał, że do niczego nie doszło. Jak się czuł po ogłoszeniu surowego wyroku? Jaki jest pana odbiór tego orzeczenia?
Skończyło się wyrokiem skazującym – tylko dwa lata i aż dwa lata, bez zawieszenia. Kara mogła być jeszcze wyższa, bo przepis pozwala na skazanie na karę nawet do ośmiu lat pozbawienia wolności, gdyby przyjęto koncepcję oszustwa, ale udało nam się przekonać sąd, że nie ma do tego podstaw. Liczyliśmy jeszcze na Sąd Najwyższy, bo tam ukształtowała się pewna linia orzecznicza, na którą powoływaliśmy się w kasacji, wyjątkowo korzystna dla Rywina, ale ten pomysł też zawiódł, w tym konkretnym przypadku SN uznał, że zmieni ukształtowany wcześniej pogląd judykatury. Lew Rywin w ciągu tych kilku lat z lubianego i dowcipnego uczestnika życia publicznego, najważniejszego producenta w tej części Europy, stał się persona non grata. Musiał stoczyć batalię o swoje życie i zdrowie, zmierzyć się nie tylko z procesem, ale też z całą masą przykrych zachowań. Przytoczę dla przykładu okładkę „Wprost”, gdzie zamieszczono fotomontaż jego głowy wepchniętej do sedesu. Nie kwestionuję prawa do krytyki i wolności słowa, ale poniżanie i opluwanie nawet skazanych przekracza jego granice. Myślę, że ta sprawa zasługuje na szersze, nie tylko prawnicze spojrzenie. Afera Rywina wywołała potężne napięcia społeczne i polityczne. Mam duży szacunek dla marszałka Borowskiego i premiera Millera, że zdecydowali się na powołanie Komisji Śledczej. Oczywiście, mam też świadomość, jak lewica boleśnie przekonała się, że polski parlament nie nadaje się do przeprowadzenia takiego śledztwa. Zero profesjonalizmu, brak szacunku do przesłuchiwanych, do pozostałych członków komisji, zupełny brak krytycznej oceny materiału dowodowego, niestaranność w zadawaniu pytań, brak umiejętności analizy odpowiedzi, ośmieszanie tej instytucji dyskwalifikuje ją prawnie i publicznie. Członkowie komisji nawet nie udają, że są bezstronnymi, obiektywnymi i poszukującymi prawdy śledczymi. Mam takie odczucie, że socjalizm tak nie wykończył lewicy w Polsce, jak ją zabiła komisja śledcza, w sposób skrajnie wywrotowy, bo choć działała w ramach przepisów, to większość jej członków działała poza jakimkolwiek standardem prawnym. To dało asumpt do odbudowania siły prawicy, która korzystając z doświadczeń pracy w komisji śledczej, nauczyła się składać dziesiątki bezsensownych wniosków, tez, hipotez i bez odpowiedzialności je upubliczniać, opierać na nich kolejne projekty. Dziś Zjednoczona Prawica nie pozwoli na powołanie żadnej sensownej komisji śledczej poza tymi, które będą dla niej wygodne i bezpieczne. Za czasów obecnych rządów nigdy nie dowiemy się, jak wyglądało przejęcie Idea Banku, zakup respiratorów przez Ministerstwo Zdrowia, maseczek przez rząd premiera Morawieckiego, finansowanie przez państwo polskie fundacji Lux Veritas i budowy muzeum w Toruniu.
Później była sprawa Marka Falenty i afera polityczna, która wybuchła po publikacji w tygodniku „Wprost” stenogramów z nielegalnie podsłuchanych rozmów polityków i biznesmenów. Nagrań dokonywano od lipca 2013 do czerwca 2014 roku w kilku warszawskich restauracjach, a wśród kilkudziesięciu podsłuchiwanych byli m.in. urzędujący i byli ministrowie, przedsiębiorcy oraz prezes NBP i NIK. Rozmowy nagrywali kelnerzy, ale za wszystkim miał stać pana klient – Marek Falenta. Jak chciał go pan bronić?
Celem obrony było wykazanie przed sądem, że Marek Falenta miał od wielu lat relacje z różnymi służbami specjalnymi, że podsłuchy były realizowane dużo wcześniej niż się o tym dowiedział Marek Falenta, a gdy pozyskał taką informację, to poinformował o tym odpowiednie służby, i że w pewnym momencie był de facto buforem między kelnerami a CBA.
A tak było, w pana przekonaniu?
Przekonuje mnie to, co mówił Marek Falenta.
Marek Falenta napisał list do prezydenta Andrzeja Dudy, w którym zagroził, że jeśli nie zostanie uniewinniony, wyjawi, kto tak naprawdę stoi za aferą podsłuchową.
Marek Falenta to postać tragiczna. Zamożny i skuteczny biznesmen, który był właścicielem spółek giełdowych, a wobec tego, że zajmował się wrażliwymi branżami, jak przesył danych teleinformatycznych, miał kontakty ze służbami. A o ile pamiętam, w 2004 roku po sprzedaży Electusa do IDM za około 400 mln zł mógł się wycofać całkowicie z biznesu i zostać po prostu młodym rentierem. Myślał, że jest ważnym uczestnikiem wydarzeń, że jego postawa propaństwowa zostanie „doceniona”, a został nie tylko zneutralizowany, a wręcz usunięty w niebyt. Nie ma w jego sytuacji żadnej przypadkowości, stracił nazwisko, fortunę, wolność, i pewność, że to wszystko przetrwa. Choć ma dowody swojej niewinności, to pewnie z nich nie skorzysta. Nie mam wątpliwości, że tymi dowodami dysponuje.
Dlaczego myśli pan, że Falenta nie ujawni dowodów, które posiada?
Zagrożono mu kolejnymi postępowaniami. Spowodowano, że on i jego najbliżsi są na skraju upadłości. Odbywa karę w systemie cały czas otwartej celi, ze strażnikami u drzwi non stop. Wnioski o przerwę w karze, o warunkowe przedterminowe zwolnienie są rozpoznawane negatywnie. Traci wzrok i zdrowie.
Chce pan powiedzieć, że bał się o swoje życie?
Bał się o życie, o bezpieczeństwo swoje i swoich najbliższych, o swoją przyszłość.
Marek Falenta odbywa karę dwóch i pół roku więzienia. Niby niedużo.
Nie lubię tych relatywizacji, szczególnie w jego przypadku, tym bardziej że to dopiero początek. Kolejne procesy wiszą nad nim jak miecz Damoklesa. Nikt już nawet nie zadaje sobie trudu, aby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jeden proces podsłuchowy już się dawno zakończył, a w drugim nie ma nawet aktu oskarżenia. Nie sądzę, żeby to był przypadek. Ponad dwa lata więzienia to bardzo dużo w sytuacji, kiedy traci się wzrok, a służby penitencjarne nie wyrażają zgody na jakąkolwiek interwencję chirurgiczną w celu ratowania zdrowia. W zimne dni cela, w której przebywa Marek Falenta, była nieustannie otwarta, panował w niej przeciąg. Wiele okoliczności spowodowało, że Marek Falenta wycofał się z zapowiedzi ujawnienia, kto stoi za aferą podsłuchową.
Powiedział pan, że broniąc w takich sprawach, czuł się pan napiętnowany, szykanowany. W jaki konkretnie sposób?
Dostawałem listy, wiadomości tekstowe, spotykałem pod kancelarią ludzi, którzy mnie „życzliwie” ostrzegali lub wprost straszyli. Niektórzy moi znajomi i sąsiedzi traktowali mnie pogardliwie.
Były jakieś esemesy?
W zależności od tego, kogo broniłem, czy z prawicy, czy z lewicy, bywałem „kurwą lewacką” albo „śmieciem prawicy”. Dodajmy, że mam liberalne poglądy, ale starannie dbam, by nie wpływały one w żaden sposób na to, kogo ani jak bronię. „ty skończona świnio”, „należy ci się śmierć”, „będziesz siedział” to już klasyki. I kiedy odbywa się to w przestrzeni jeszcze w miarę prywatnej, to jest to przykre, ale można z tym jakoś żyć. Jednak, kiedy broniłem Lwa Rywina, przeczytałem na przykład w „Gazecie Wyborczej”, że niszczę zabytki, a w „Dzienniku”, że CBŚ dysponuje moimi nagraniami, jak negocjuję przez telefon z jakimś prokuratorem zakupy fałszywych zwolnień lekarskich za ciężkie pieniądze. Gdy broniłem Falenty, przeczytałem w „Do rzeczy”, że mój tata to wysoki oficer wywiadu wojskowego i tylko dzięki temu zaistniałem jako adwokat. Chyba warto napisać, co jest nieprawdą. Wtedy przechodzi to na poziom publiczny, niezasłużonego linczu, opartego na całkowitym kłamstwie. Jeszcze gorsze jest to, że autorzy takich publikacji uważają, że nic się nie stało. Nie zadają sobie żadnego wysiłku, aby choćby skontaktować się ze mną.
Takie powstały artykuły?
Tak. Każdy taki artykuł to było preludium do aktywności służb i wariatów. Dostawałem listy z pogróżkami, pod kancelarią stały osoby, które nas straszyły. Przychodzili ludzie z różnymi propozycjami korupcyjnymi, które były prowokacjami. Twierdzili, że potrafią załatwić Lwu Rywinowi, Falencie albo komuś innemu jakieś superrozstrzygnięcia sądowe. Przychodzili zaufani dziennikarze, czy to bardziej lewicowi, czy prawicowi i proponowali różnego rodzaju bezprawne zachowania, albo np. bezpieczeństwo za nagrania z konkretnych podsłuchów… Z pani środowiska dziennikarskiego przyszedł znany redaktor, który radził, co należy zrobić, żeby doprowadzić do uniewinnienia Falenty. Znał akta sprawy lepiej ode mnie. Znał też akta, które były niedostępne dla obrońcy!
To czemu bierze pan tego typu sprawy, widząc z czym to się wiąże?
Jestem adwokatem, a przy tym sportowcem. Jestem wychowany na warszawskiej Pradze, przez rodziców i dziadków, którzy wyszli zwycięsko z naprawdę trudnych chwil. To daje siłę, hart ducha i dystans. Z wiarą i uśmiechem patrzę w przyszłość, ale nie wstydzę się też przeszłości. Nie boję się takich prowokacji, bo wiem, co zrobiłem, ale jestem też ostrożny. A co najważniejsze w tym zawodzie potrafię przyjąć na siebie ciężar odpowiedzialności za klienta i dochowanie tajemnicy historii, w którą mnie wprowadza.
Ale doskonale pan wie, że każdego można zniszczyć.
Nie wykonuję szatańskich ruchów, działam w granicach prawa, po prostu bronię ludzi. Nie jestem demiurgiem ani osobą, która kreuje rzeczywistość, lecz w określonej przestrzeni prawnej buduję argumentację procesową. Jestem adwokatem, który stara się solidnie wykonywać swój zawód.
Przecież zdaje pan sobie sprawę, że można napisać artykuł, który w jakiś sposób pana zniszczy, potem przegrać w sądzie, przeprosić, ale tych przeprosin w gazecie nikt już nie przeczyta.
Kilka lat temu, w trakcie obrony wiceprezesa Orlenu, wybitnego menedżera Marka Serafina, dano mi do zrozumienia, że jeśli będę go dalej reprezentował, to może mnie spotkać przykra niespodzianka. Wiceprezes Orlenu został zatrzymany przez ABW w brawurowy, filmowy sposób. Zarzuty sformułowano bez żadnych uprawdopodobnionych dowodów, ze zdjęciami klienta na pierwszych stronach gazet. Doprowadziliśmy do umorzenia tego postępowania, choć, niestety, prezes Marek Serafin spędził w areszcie kilka tygodni, stracił też pracę, odwrócili się od niego koledzy. Tymczasem, gdyby ktoś z Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie zapoznał się z aktami, odsłuchał nagrania, w ogóle nie byłoby zatrzymania! Do tej pory nikt go nie przeprosił. I do tej pory walczymy o jego niewypłacone pobory. A ja – jego obrońca -w trakcie tej sprawy dostawałem pogróżki, a osoby kojarzone przeze mnie z ABW dawały mi do zrozumienia, że spotka mnie krzywda, że klient jest winny i będzie skazany. Nie wierzę w takie przypadki.
Ciężko się takie sprawy prowadzi!
W Polsce nie docenia się tego, że ktoś odważnie broni, stara się to robić w godny, profesjonalny sposób. Nie postrzega się tego tak, jak o tym mówiliśmy: jako okazji do naprawy państwa, instytucji. Wręcz przeciwnie, to państwo uważa, że może zastawić na obywatela zasadzkę! Niedopuszczalne, ale tak jest!
Jak bardzo polityka w takich sprawach, jak Lwa Rywina czy Marka Falenty przeszkadza w obronie?
Jest cała grupa polityków i ich popleczników, którzy np. liczą na to, że zbiją na takiej sprawie kapitał polityczny, oczekują jakiejś dodatkowej wiedzy, ujawnienia jeszcze czegoś. I odbywa się to bardzo brutalnie, na zasadzie: skoro ujawniliście takie nagranie, to ujawnijcie jeszcze takie, na pewno je macie. Miałem takich rozmów kilka. Politycy chyba nie rozumieją, że jestem obrońcą, że takie decyzje nie należą do mnie, ale ewentualnie do tego, kto jest podejrzewany o popełnienie przestępstwa. Kiedy reprezentowałem Jana Wejherta i Mariusza Waltera w postępowaniu cywilnym przeciwko ministrowi obrony narodowej za ujawnienie raportu z likwidacji WSI. Pamiętam jak dziś, że nie dość, iż na sali byli poplecznicy byłego szefa MON – Antoniego Macierewicza, to jedna z obecnych na sali rozpraw osób wysyczała do mnie, że się mną jeszcze osobiście zajmie. To są sytuacje niedopuszczalne. Sąd uznał, że naruszono dobra osobiste Wejherta i Waltera, ale to nic nie zmieniło w naszej polskiej rzeczywistości. Dalej istnieje w obrocie prawnym raport z likwidacji WSI, który już doprowadził do mnóstwa nieszczęść. Nie przesądzam, czy likwidacja WSI była słuszna, ale jeśli powstał taki raport, to powinien być utajniony, zrobiony w sposób transparentny, poparty dowodami dającymi się zweryfikować. Jeśli rządzący nie ufają konkretnej służbie i podejmują decyzję, aby ją zlikwidować, to niech to zrobią w sposób dyskretny, powinni rozstać się z pracownikami w cywilizowany, zgodny z prawem sposób. Natomiast jeśli odbywa się to w bezmyślny i szkodliwy sposób, to rolą służb, prokuratury, parlamentu jest rozliczenie takich ludzi. W przypadku twórców raportów z likwidacji WSI najpierw parlament uchwalający ustawę zrobił wszystko, aby odpowiedzialność karna i cywilna była bardzo ograniczona, a następnie prokuratura tak długo i tak nieudolnie prowadziła sprawę, że sprawcy pozostają bezkarni.
Pewnie życie zawodowe ma wpływ na życie prywatne czy towarzyskie adwokatów, prawda? Znacie wiele tajemnic, które każdy albo prawie każdy, chciałby poznać.
W każdej społeczności jest grupa osób, która chce wiedzieć więcej i zadają mnóstwo pytań, na które nie mogę udzielić im odpowiedzi. Często odpowiadam tak, że sam się skręcam z irytacji, bo wiem, że manipuluję interlokutorem. Czy to zdanie jest konieczne. Może należy napisać tajemnica adwokacka? Czasami nieświadomie staję się persona non grata, bo przecież jak można przyjąć obronę tak strasznego mordercy lub pomagać ministrowi od Pawlaka, Millera, Tuska lub Kaczyńskiego. Wiedza daje przywileje, ale też powoduje czasami perturbacje towarzyskie.
Wracając jeszcze do sprawy Lwa Rywina: jak pan ją w ogóle czyta? Co się właściwie stało?
Można ją czytać bardzo prosto, mając na względzie tylko i wyłącznie słabości ludzkie, jako sprawę właściwie prywatną, ale można też czytać tę historię inaczej: jako próbę budowania większego kapitału prawicowej formacji politycznej. Wtedy tylko polityczno-medialną. Kilka lat później, kiedy broniłem ministra sportu w rządzie PiS-u Tomasza Lipca, jeden z oskarżonych, niejaki dyrektor Mamiński wyjaśniał, że powiedziano mu, iż ma przyjmować łapówki przy inwestycjach sportowych i musi zebrać kilkadziesiąt milionów, bo to z tych pieniędzy będzie budowane Prawo i Sprawiedliwość. Dobry śledczy, przy dzisiejszych zdobyczach informatycznych i szerokim dostępie do danych poradzi sobie doskonale z budowaniem modeli kryminalistycznych.
Ale pana zdaniem istniała grupa trzymająca władzę? Bo ktoś Lwa Rywina do tej Agory przecież wysłał. Tak czy nie?
Nie będę na to pytanie odpowiadał.
Leszek Miller twierdził, że nic o sprawie nie wiedział.
Wszyscy tą sprawą żyli przez prawie pół roku, nikt nie reagował, a przecież podobno trwało śledztwo dziennikarskie „Gazety Wyborczej”.
To zapytam inaczej: myśli pan, że Lew Rywin został pozostawiony sam sobie?
Rywin został zostawiony sam sobie, Falenta został zostawiony sam sobie. Nagle okazało się, że są indywidualistami i nie mają żadnych związków z otaczającą ich rzeczywistością. Taką sytuację miałem także, kiedy broniłem w procesie lustracyjnym arcybiskupa Wielgusa. Okazało się, że nie ma wsparcia Kościoła katolickiego, nie ma archidiecezji, nie ma nuncjusza, nie ma Episkopatu Polski – jest tylko samotny arcybiskup Wielgus! Nie ma nikogo więcej! To są ludzie zostawieni sami sobie. Gdyby przyjrzeć się wielu procesom, na przykład we Francji, tam ludzie okazują solidarność. Kiedy była potrzeba wpłacenia poręczenia majątkowego w postępowaniu ekstradycyjnym w Szwajcarii za Romana Polańskiego, francuskie elity się na to poręczenie złożyły. I nikt ich z tego tytułu nie rozliczał, po prostu uznano takie zachowanie za postawę obywatelską, koleżeńską, ludzką. W Polsce, kiedy zbiera się pieniądze na poręczenie majątkowe dla ważnej dla jakiegoś środowiska osoby, to każde nazwisko jest przez prokuraturę i media oddzielnie rozszyfrowywane – pojawiają się próby skompromitowania wpłacających, pytania, skąd mają pieniądze i dlaczego pomagają. A to jest po prostu odruch ludzki. I nie świadczy o tym, że uważamy, że konkretna osoba nie popełniła przestępstwa, lecz jedynie zapewnienie godnego traktowania na czas procesu, aby podejrzany odpowiadał z wolnej stopy, aby nie przebywał w areszcie. W Polsce jest oczekiwanie, aby wszyscy, którzy mają zarzuty, byli aresztowani, siedzieli w więzieniu zakuci w kajdany do końca procesu. Straszne, XIX-wieczne podejście. Zwłaszcza że dzieje się to w kontekście masowych praktycznie pozwów wobec Polski do Trybunału w Strasburgu o przewlekłość postępowań i wielomiesięczne areszty!
Link do artykułu: https://polskatimes.pl/mec-marek-malecki-nie-wykonuje-szatanskich-ruchow-dzialam-w-granicach-prawa-bronie-ludzi/ar/c15-15509651